Mongolia, foto:
Mongolia ma swoje pięć minut. Bogaty w surowce naturalne kraj w tym roku - według prognoz Banku Światowego - może odnotować nawet 20 proc. wzrost. Mongolia nie należy jednak do zamożnych państw, a jedna piąta ludności tego kraju to mieszkający w jurtach pasterze, którzy nie chcą rezygnować ze stylu życia, który od stuleci prowadzili ich przodkowie.
Podróż do jurty Lumbengarava z Ułan Bator zajmuje
ponad dwie godziny. Jego jurta u podnóża gór znajduje się zaledwie 60
km od stolicy Mongolii, ale w styczniu, kiedy temperatury spadają tu do
minus trzydziestu kilku stopni, a na części trasy śnieg nie pozwala
odróżnić szosy od stepu - to i tak dobry wynik.
Dwa tysiące metrów nad poziomem morza, w miejscu, gdzie linia horyzontu dzieli równo na dwa bezkres ośnieżonych gór i stepu z bezkresem błękitnego nieba, Lumbengarav codziennie - w tym miejscu od prawie półwiecza - żyje rytmem wyznaczanym przez wschody i zachody słońca. - Latem budzimy się o 5 rano. Zimą o 6, bo jest mniej pracy. Dzień zaczyna się od dojenia krów. Potem trzeba wyprowadzić w góry jaki i owce - mówi.
Lumbengarav ma ponad 700 sztuk jaków, owiec, koni, krów a nawet
wielbłądów. Zimą w jurcie mieszka wraz z żoną i najstarszym synem.
Pozostałe pięcioro dzieci wraca do jurty tylko na weekendy i letnie
wakacje. Pytam delikatnie, czy nie warto jednak byłoby przenieść się do
miasta?
- Wychowaliśmy się tutaj. Kiedy muszę jechać do miasta, kiedy muszę spać w zamkniętym pomieszczeniu nie mogę oddychać, duszę się. Tutaj mamy czyste powietrze, nie mogę sobie wyobrazić mieszkania w mieście - odpowiada gospodarz.
Myli się ten, kto myśli, że życie w jurcie musi oznaczać życie skromne i pozbawione dostępu do cywilizacji. Prąd? Nad jurtą ustawione są panele słoneczne. Telewizja - antena satelitarna. Internet - tam gdzie jest zasięg telefonii komórkowej jest też i internet. Jednak czy w jurcie, tak na oko mieszczucha w miejscu, które można opisać jak jedną z piękniejszych końcówek świata, człowiekowi się nie nudzi?
Pani Narantsetseg kilka wolnych chwil w ciągu dnia spędza na wyszywaniu. Haftuje scenki rodzajowe, no i oczywiście konie. Chociaż czasu wolnego jest jak na lekarstwo. Tylko do południa - zimą sama - musi wydoić krowy. 100 litrów mleka. Codziennie. - Życie nie jest ciężkie. Innego życia nie znamy. Dzieci od małego uczymy, że muszą być samodzielne - mówi kobieta.
Ziemię, na której mieszka Lumbengarav można by nazwać jego państwem, tylko bez znaków granicznych, granic i całej biurokracji. Prawie całe życie spędził w tym miejscu. Duża polityka tu prawie nie zagląda. - Nie obchodzą mnie partie. Chcę tylko żeby kraj miał dobrego gospodarza, żeby Mongolia była silna - z przekonaniem dodaje Lumbengarav.
Żelazne reguły mongolskiej gościnności sięgają jeszcze czasów Czyngis
Chana. Gospodarz na powitanie częstuje tabaką. Wspólny posiłek z
podróżnymi, nie jest traktowany jako kurtuazja, ale jako naturalny
obowiązek. Dziś Pani Narantsetseg przygotowała mięso jaka.
Czas opuścić to miejsce. Lumbengarav musi zdążyć przed zachodem słońca przygnać z gór 700 sztuk jaków, koni krów, owiec i wielbłądów. Ja - zanim zapadnie zmrok - muszę wrócić do miasta.
Z Ułan Bator Tomasz Sajewicz: Mongolia - między jurtami, a szybami kopalń
Dwa tysiące metrów nad poziomem morza, w miejscu, gdzie linia horyzontu dzieli równo na dwa bezkres ośnieżonych gór i stepu z bezkresem błękitnego nieba, Lumbengarav codziennie - w tym miejscu od prawie półwiecza - żyje rytmem wyznaczanym przez wschody i zachody słońca. - Latem budzimy się o 5 rano. Zimą o 6, bo jest mniej pracy. Dzień zaczyna się od dojenia krów. Potem trzeba wyprowadzić w góry jaki i owce - mówi.
- Wychowaliśmy się tutaj. Kiedy muszę jechać do miasta, kiedy muszę spać w zamkniętym pomieszczeniu nie mogę oddychać, duszę się. Tutaj mamy czyste powietrze, nie mogę sobie wyobrazić mieszkania w mieście - odpowiada gospodarz.
Myli się ten, kto myśli, że życie w jurcie musi oznaczać życie skromne i pozbawione dostępu do cywilizacji. Prąd? Nad jurtą ustawione są panele słoneczne. Telewizja - antena satelitarna. Internet - tam gdzie jest zasięg telefonii komórkowej jest też i internet. Jednak czy w jurcie, tak na oko mieszczucha w miejscu, które można opisać jak jedną z piękniejszych końcówek świata, człowiekowi się nie nudzi?
Pani Narantsetseg kilka wolnych chwil w ciągu dnia spędza na wyszywaniu. Haftuje scenki rodzajowe, no i oczywiście konie. Chociaż czasu wolnego jest jak na lekarstwo. Tylko do południa - zimą sama - musi wydoić krowy. 100 litrów mleka. Codziennie. - Życie nie jest ciężkie. Innego życia nie znamy. Dzieci od małego uczymy, że muszą być samodzielne - mówi kobieta.
Ziemię, na której mieszka Lumbengarav można by nazwać jego państwem, tylko bez znaków granicznych, granic i całej biurokracji. Prawie całe życie spędził w tym miejscu. Duża polityka tu prawie nie zagląda. - Nie obchodzą mnie partie. Chcę tylko żeby kraj miał dobrego gospodarza, żeby Mongolia była silna - z przekonaniem dodaje Lumbengarav.
Czas opuścić to miejsce. Lumbengarav musi zdążyć przed zachodem słońca przygnać z gór 700 sztuk jaków, koni krów, owiec i wielbłądów. Ja - zanim zapadnie zmrok - muszę wrócić do miasta.
Z Ułan Bator Tomasz Sajewicz: Mongolia - między jurtami, a szybami kopalń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz